STATEK DOMEM A MATKĄ ŻEGLUGA
Dodane przez Topor dnia 19.05.2012




Prezentujemy książkę autorstwa kpt. żegl. sródl. Władysława Stypczyńskiego pt.: STATEK DOMEM A MATKĄ ŻEGLUGA - wydanej przez Oficynę TŻŚ. Druk i wodowanie tej książki stało się możliwe przede wszystkim dzięki hojności finansowej Kapituły Absolwentów TŻŚ.


Treść rozszerzona























Prezentujemy książkę autorstwa kpt. żegl. sródl. Władysława Stypczyńskiego pt.: STATEK DOMEM A MATKĄ ŻEGLUGA - wydanej przez Oficynę TŻŚ. Druk i wodowanie tej książki stało się możliwe przede wszystkim dzięki hojności finansowej Kapituły Absolwentów TŻŚ.

Od Wydawcy

Zanurzyłem się we wspomnieniach Autora o życiu marynarzy śródlądowych, nazywanych z wielu powodów i przyczyn łodziarzami. Poszukiwałem w nich dawno zapomnianych przeze mnie obrazów z odległej i nieodległej przeszłości, drogowskazów, opisów polskich szlaków żeglownych i zachodnioeuropejskich dróg wodnych, a także smaków egzystencji na wodzie, nie wyłączając banału i monotonii trwania na burcie. Kartkowałem niewydane jeszcze wspomnienia, które dotarły do mnie za pośrednictwem Zbyszka Priebe (Old Timera TŻŚ) i zamiast chłonąć cały ten tekst obiektywnie, zanurzyłem się w nim niczym w plusku fal, biegu rzeki, buchtach, plosach - przypominając sobie, co to jest przemiał i przykosa. Zanurzyłem się w jakże innym życiu, gdzie spało się na strohsacku, wkładało ankernagel w otwór falszburty, a wchodząc do śluzy pamiętać trzeba było o wyłożeniu bumela, czyli odbijacza.
Świat łodziarzy… świat, którego prawie już w Polsce nie ma…
Wszak jest! Przywraca go swoim piórem Autor. Ożywia i wyczarowuje z głębin zapomnienia dawne zwroty, wyrażenia i nazwy. Marynarski slang przeplata się tu z żargonem Ślunzoków, szwargotem Niemców i szeleszczącą mową Polaków.
Poruszone w pamiętniku wątki zainteresują przede wszystkim, ale nie tylko, tych, którzy dotknęli owych klimatów, parali się trymerką, fajrowaniem i odróżniają tał od szpringu, czy stryngiel od tamborów.
Zwierzenia Autora obfitują wieloma faktami, wyrażanymi emocjami, cofają czas do zdarzeń odległych, kiedy jako młody chłopak pojawił się w 1952 roku we Wrocławiu przed budynkiem Żeglugi na Odrze przy ulicy Kleczkowskiej 48, gdzie wszystko dla niego tak naprawdę się wtedy zaczęło. Pojawili się pierwsi łodziarze: bosman i sternik Jaskółka… i barka Ż-6446, na której został zamustrowany. Tam wówczas po raz pierwszy zobaczył do czego służy handsztak, bumcypel, bumsztak i jak poruszyć starą krypę… taką masę siłą rąk, aby popłynąć samospławem z portu miejskiego do Popowic!
Zafalowała Odra i wody uniosły naszego bohatera w różne oryginalne, a częściej zwyczajne miejsca, począwszy od Wrocławia po Szczecin, a następnie kanałami i rzekami Europy w rejs trwający z przerwami lat kilkadziesiąt, lecz genius loci statków, na których przyszło mu trwać, nigdy go nie opuszczał.
W pamięci autora, w pamięci niezwykłej, której nie nadwyrężył upływ czasu - statki te zapisały się, począwszy od barek beznapędowych, poprzez holowniki parowe (duże i małe holendry) o napędzie śrubowym i łopatkowym, beemki, oraz pchacze (tury, bizony, muflony, karibu, renifery) po tankowce, jako obiekty niezwyczajne.
Powstanie tych niezmiernie ciekawych wspomnień, charakteryzujących się walorem autentyzmu i oryginalności, umożliwia braci łodziarskiej dokonanie swoistego porównania zapamiętanych przez siebie faktów, z odchodzącej do lamusa przeszłości, z prezentowanymi przez autora obrazami rzeczywistości. Duże to dla nas wszystkich szczęście, że znalazł się wśród nas znakomity kronikarz minionych dekad, świadczący słowem i opowiadający po swojemu historię matki Żeglugi, która bez wątpienia tak była właśnie określana przez wielu marynarzy ŻnO, w tym absolwentów wrocławskiego TŻŚ. Teraz po latach jeden z jej synów, awansowany niegdyś na kapitana, stał się dodatkowo jej piewcą.
Zapewne wielu spośród łodziarzy dozna olśnienia i zadziwienia, faktem, że opisane piórem Autora kanały, rzeki, śluzy, przygody, postaci oraz łajby są im znane, bo pływali na nich, mijali się z nimi, nie raz i nie dwa, że oni też tam byli, znają te miejsca… Nagle uświadomią sobie, że te wspomnienia są ich wspomnieniami! –
Wystarczy przymknąć oczy i wszystko staje jak żywe, jakby dopiero co się zdarzyło.
Kapitan Władysław Stypczyński potrafi opowiadać o codzienności i mozole łodziarzenia, a przy tym uwielbia mechanizmy: „Cylinder wysokiego ciśnienia miał swój korbowód, a średniego i niskiego - wspólny (maszyna potrójnej ekspansji, to znaczy ta sama para wykonuje pracę). Praca tłoków była przekładana na dwa korbowody, i to było przyczyną skakania holu”.
Zdać się może temu i owemu, że w tej książce nie ma niczego nadzwyczajnego, bo komu i po co potrzebne są przypomnienia: „sternik pan Czapliński - na rufie przy szpantale, marynarz Marian Błaś - przy klemie, ja przygotowywałem komin do opuszczenia”. Zdanie niby proste, ale jakże magiczne… Warto ponadto zauważyć, że lektura tej książki stwarza młodszej generacji pokoleniowej niepowtarzalną szansę przybliżenia sobie rzeczy i nazw niezwykłych, które odchodzą zwolna i przemijają, ale których znajomość w łodziarskiej gildii każdego nobilituje.
Czymże jest ta książka? Otóż jest nade wszystko przewodnikiem m.in. po odrzańskim szlaku, Regalicy, Warcie, Noteci, Łabie, Renie, Haveli, Sprewie, śluzach i kanałach (Gliwickim, Mittellandzie, Wessel – Dattel, Dortmund - Ems, Mass - Wall, Elbe - Havel i wielu innych tu nie wymienionych), wzbogaconym barwnymi opisami: „W San Goar, wieczorem są niepowtarzalne widoki obu brzegów: pięknie oświetlone zamki na górze mają piękną iluminację, po jednej i drugiej stronie Renu lecą paciorki świateł samochodów”.
Właściwie każdemu opisowi towarzyszy poza charakterystyką miejsca jakaś ciekawostka: „Brak radaru u nas w zasadzie uniemożliwia żeglugę po ciemku. Na Hollands Diep płyniemy na światła rufowe poprzedników. Wszyscy są szybsi od nas, uciekają nam. W dali widać mosty na Neuwe Bende. Mijamy mosty, potem ujście Mass, robi się widno. Z Werkendam do Lobith mamy jeszcze niecałe sto km”.
W innym miejscu płyniemy z Autorem pokonując 1500 km, 58 śluz, cztery granice państwowe: Belgia- Holandia- Niemcy Zach. - NRD - Polska, i cztery odprawy. Interesująca wydaje się uwaga, że Autor, awansując na kapitana, zachował w pamięci także to, od czego zaczynał swoją przygodę z łodziarką, bo skądinąd wiadomo, że od Kupelszteli, czyli formowania pociągu holowniczego, ,,zafajowania statku; i czy tam na Zachodzie w swojej pracy, chociaż raz zetknął się z buchladą, a może była już przeżytkiem i reliktem minionej epoki? Jezusie Nazareński, toż nasi tam wtedy często-gęsto łodziarzyli „bez radaru i pomocy nawigacyjnych, mimo że są piękne pomoce ( jak pisał): Atlas der Rhein, Die Mosel, der Mein, der Neckar, mapy Osterschelde i Westerschelde. Zawsze to samo: nie stać nas”.
A że wspomnienia te skreśliła ręka łodziarza z krwi i kości, więc warto przyjrzeć się jego konstatacjom i postrzeganiu świata. Znaleźć tu można łatwo mnóstwo trafnych spostrzeżeń, i bogactwo marynarskich przemyśleń. Niczym przez klepsydrę czasu przeciekają ubrane w oryginalne brzmienia słowa perełki – ziarnka piasku.
Niezmiernie rzadko zdarza się spotkać napisany dłuższy tekst marynistyczny traktujący o śródlądziu. Autor podjął taką próbę. Sądzę, że bardzo udaną.

Waldemar Mielczarek